Kończy się maj, a ja ciągle mam w pamięci szczególne zamieszanie, które dało się zauważyć w mieście tuż przed ultradługim polskim weekendem. Załatwiając jakieś tam drobne sprawy, zwróciłam uwagę, że ludzie wokół zachowują się jakoś inaczej. Bardziej się spieszą a w długich kolejkach nie grzeszą cierpliwością. Zupełnie nie rozumiałam dlaczego jest inaczej niż zwykle. Dopiero pokonując drogę do domu, który stoi cicho pod lasem, zdałam sobie sprawę, że przecież już za moment ta najdłuższa chyba na świecie, bo w niektórych przypadkach aż dziewięciodniowa, majówka.
Tylko, że skoro za chwilę trochę więcej luzu, to przecież można by właśnie niespiesznie, dużo wolniej. Niestety, nie u nas. Miałam wrażenie, że ludzie jakby trzymani w swoich firmach pod kluczem, zapomnieli, że dużo lepiej jak nikt na nikogo nie warczy, że zakupy robi się przyjemniej kiedy ci co wokół przynajmniej starają się być uprzejmi.
Wtedy na drodze miasto-wieś po raz kolejny, nie wiem już który z kolei w ciągu dziewięciu lat (tylem już po odejściu z etatu, „na wolności”) uświadomiłam sobie, że kocham to co robię. Powodów tego jest wiele. Na pewno jednym z najważniejszych, a może nawet absolutnym numerem jeden, jest to, że nikt mnie nie pogania, że nie muszę ciągle się spieszyć. Że bez opowiadania się komukolwiek, bez tłumaczenia, bez argumentowania, to ja decyduję kiedy dłużej odpocznę. Bo najważniejszy na świecie argument to ten, że po prostu chcę.
Choć to, o czym piszę, chodzi za mną od wielu dni, do skreślenia tych słów skłoniło mnie kilka smutnych, zasłyszanych dziś „newsów”. O wyzysku pracowników przez pracodawców. (Z całym szacunkiem dla tych zupełnie normalnych.) Również przez osoby czujące się panami i władcami na kawałku cudzego biznesu.
Dość niespodziewanie zostałam poczęstowana opowieścią o tym, jak dojrzała kobieta na okresie próbnym, tuż przed piętnastą, (to historia z dzisiejszego dnia) dowiedziała się, że zamiast wyjść do domu o zwykłej godzinie, ma zostać do wieczora. Nie opuści biura, póki nie umieści tam, gdzie trzeba, danych, których jest (bagatela!) 58 000 (!!!) pozycji. Ale nie żeby tak jedna pod drugą. To też, a w drugą stronę jeszcze 18. Zrozpaczona, zapłakana opowiedziała swojemu rozmówcy o mężu, który po jakimś okresie bezrobocia, dostał wreszcie pracę. Tylko, że od przekroczenia progu nowej firmy, przeszedł taki mobbing, iż po dwóch miesiącach w bardzo kiepskim stanie wylądował u psychiatry.
Na spotkaniu, które prowadziłam w poniedziałek, usłyszałam, że szeregowy pracownik nikogo nie obchodzi, że jest traktowany nie lepiej jak …pył. W piątek: „Dłużej już w tej pracy nie wytrzymam!”
Do tego te historie o bezpłatnym półrocznym okresie próbnym, bez gwarancji zatrudnienia.
Z jednej strony, kiedy tak słucham tych opowiadań, zastanawiam się w jakim świecie żyję i o co w nim chodzi. Jak długo jeszcze ludzie będą pozwalać sobą tak poniewierać? Przy okazji, po cichu podpytuję tego co wysoko: Słyszysz i nie grzmisz?!
Z drugiej, myślę: Jak długo jeszcze całe rzesze będą się upierać przy niezauważaniu potężnej, doskonale prosperującej i świetnie rozwijającej się branży? A Ci, którzy już ją dostrzegą, jak dużo czasu zmarnują na trwanie w przekonaniu, że to trudne?
Bardziej niż mobbing?
I kiedy tak zamyślam się nad tym wszystkim, jednego jestem pewna: Kocham tę mlm-ową robotę! Choć różnie bywało (pierwsze lata, kiedy godziłam dwa zajęcia, do łatwych nie należały), to mam w niej od dawna jak u Pana Boga za piecem.
Z życzeniami takiej szczególnej miłości, koniecznie odwzajemnionej Dorota A.Madejska
U mnie jest podobnie:-( Długo by pisać… W pierwszej pracy po 4 -ch latach złożyłam wymówienie nie mając innej. Były to inne czasy, nie miałam tylu zobowiązań i znalezienie jakieś tam pracy nie było aż takim problemem. W drugiej, przez rok napatrzyłam się na różne rzeczy. Po pierwszej pensji szłam do domu i płakałam. Zostałam oszukana. Pracowałam tam rok. Następna praca, to było to, tak myślałam. Śmieję się teraz, że jakbym wytrzymała jeszcze parę miesięcy to dostałabym wyróżnienie za 10-lecie pracy. Moje zdjęcie byłoby w firmowej gazetce. Tak więc po 10 -latach sama się zwolniłam. Dzisiaj pracuję w podobnej branży i za 3 miesiące muszę zostawić moją maleńką córeczkę i wracać. Znowu będę słuchać tych ciągłych narzekań, pretensji, ale dobrze, że ja już mam cel, że w końcu znalazłam tę właściwą drogę.
Witam
Całą sobą jestem za tym by tak właśnie pracować a nie na etacie lecz pokonanie wszystkiego co nawarstwiło się przez wiele lat zajmuje troszkę czasu. Jestem w tej chwili kroplą wody, która drąży skałę.
Żałuję jedynie, że tak późno mnie oświeciło…bo teraz muszę włączyć turbo-drążenie :)))
Pozdrawiam
Helenko,
Z tym turbo-drążeniem to całkiem ciekawy pomysł. Trzymam kciuki, żeby szybko Ci poszło.
Sprężaj się, bo życia szkoda na odkładanie szczęścia na później. :)
nic dodać nic ująć
szkoda tylko, że od zrozumienia tematu do praktyki/czyli do zmiany nie tylko myślenia ale i działania/ tak daleko
a tak poza tym lubię czytać Twoje wpisy, dają do myślenia
pozdrawiam
Skoro lubi Pan moje wpisy, to zapraszam do zasubskrybowania biuletynu, który generalnie o życiu:
http://www.niecodziennik.dorotamadejska.pl/
Serdeczności łączę
Witam Pani Doroto,
Przeczytałem właśnie kolejny wpis na blogu, który uświadamia nam, że praca na etacie to prawdziwa katorga lub jak kto woli „walka z wiatrakami”. Mówię tak, dlatego, bo przecież zwykły pracownik nie ma nic do powiedzenia, nie może nic zrobić ze swoją sytuacją.
Byłem świadkiem, uczestnikiem sytuacji, w których ludzie byli poddawani silnemu mobbingowi, ale nikt nic z tym nie robi. Gorzej, trzeba było skulić uszy, wysłuchać kilka nieładnych słów i odejść z pokorą, bo w innym wypadku mogłoby się to źle skończyć. Każdy wie jak trudno jest teraz o pracę, dlatego pracodawcy pozwalają sobie na więcej niż kiedyś.
Całe szczęście jest jeszcze nasz cudowny „MLM”. ;)
Wiesz Tobiasz, myślę, że uogólnienia mogą być krzywdzące.
Znam pewnego biznesmena, który nie tylko wg mnie jest wzorem cnót wszelakich.
Niestety jego pracownicy o tym wiedzą i tę sytuację niemiłosiernie wykorzystują.
On doskonale zdaje sobie z tego sprawę.
I kiedy słucham o tym (nie od niego, a osób postronnych) jest mi przykro, że coś takiego ma miejsce.
Zastanawiam się wtedy czy w ogóle, a jeśli tak, to gdzie są granice przyzwoitości.
Czy z założenia ludziom się wydaje, że ten kto dysponuje dużym kapitałem jest złym człowiekiem?
Albo, że za to, iż czasu nie marnował, trzeba go surowo ukarać?
Doskonale wiem o czym piszesz.
Jesteś bardzo młodą osobą i to jest jedyne Twoje doświadczenie zawodowe.
Dlatego trzeba zakasać rękawy, zęby zacisnąć, może popracować nawet trzy razy więcej niż by się chciało,
ale dzięki temu wejść na drogę do wolności. Ten moment kiedy zaczynasz zdawać sobie sprawę, że przestało Cię interesować co ktoś tam myśli o Tobie (czyt. pracodawca albo współpracownik, który najchętniej życzyłby Ci wszystkiego najgorszego) jest wspaniały. Życzę Ci tego, by jak najszybciej stało się to Twoim udziałem. Masz tyle życia przed sobą! Wykorzystaj ten czas dobrze.
Kiedy zaczynałam swoja przygodę na etacie (a było to 10 lat temu) dawałam z siebie 200 %. Byłam zaraz po liceum, nie miałam swojej rodziny, kochałam swoją pracę. Kładłam się spać wieczorem i już nie mogłam się doczekać, kiedy znów do niej pójdę. Zaczynałam o 5 rano a bywało, że wychodziłam o 20. Wtedy też dawało to jakieś efekty, szef mnie doceniał, czułam się dobrze. Potem szef się zmienił i nagle doświadczyłam na własnej skórze, co to jest mobbing. Na szczęście dla mnie (wtedy tak myślałam) szefa zwolniono a na jego miejsce przyjęto osobę, bez której pewnie do dzisiaj nie doszłabym do siebie. Znów byłam doceniona, co tym razem miało swoje odzwierciedlenie w większej pensji, premiach. Potem była pierwsza ciąża i powrót do pracy… i kubeł zimnej wody. Zdegradowano mnie (tak się czułam) do zajęć, od których zaczynałam. Byłam pracownikiem w dziale, który wcześniej sama budowałam od podstaw. Wtedy pomyślałam sobie ile czasu straciłam, o zdrowiu nie wspomnę. Po ośmiu latach miałam budować swoją karierę od początku. Trochę mi zajęło zanim klapki spadły mi z oczu. Jak sobie pomyślę, gdzie bym teraz była gdybym te lata i energię włożyła w to, co robię teraz…
Teraz jestem na właściwej drodze z właściwymi ludźmi. Moje dzieci widzą mamę trochę więcej niż 1h dziennie i nie muszę się głupio czuć biorąc wolny dzień na szczepienie. Dobrze, że jest MLM.
Najsmutniejsze jest to, że ludzi w sytuacji podobnej do mojej jest wielu. Tak przyzwyczaili się do etatowej rzeczywistości, że po prostu uznają ją za jak najbardziej normalną i sami siebie oszukują, że im się to podoba. Przynajmniej ja się oszukiwałam. A za te wszystkie niemiłe sytuacje dzisiaj dziękuję, bo dzięki nim nie musiałam tracić więcej z mojego fajnego życia.
Kiedy czytam o Twoich zawodowych początkach, to tak jak bym widziała siebie.
Zawsze rano chciałam, żeby autobus szybciej jechał, bym jak najpędzej mogła zobaczyć moich ukochanych uczniów.
(Z niektórymi mimo, że to już bardzo dorośli ludzie, do tej pory mam cudowne relacje.)
Mój entuzjazm dla zawodu, który wtedy traktowałam jak coś w rodzaju misji, niestety nie wszystkim się podobał.
Długo chyba tego nie widziałam, bo podobnie jak Ty miałam klapki na oczach. Na uszach chyba też. :)
W końcu bardzo nieprzyjemny incydent sprawił, że bezpowrotnie opadły.
Kiedy zdałam sobie sprawę, że walczę z wiatrakami, już następnego dnia złożyłam podanie o przeniesienie.
Mimo próśb i obracania tego co się stało w niby żart, pozostałam przy raz podjętej decyzji.
Choć w nowym miejscu w pierwszych latach dawałam z siebie jeszcze bardzo dużo, to chyba nigdy nie był to już ten pierwotny zapał.
Ostatnio przygotowując się do seminarium, kiedy zastanawiałam się jak to wszystko rozłożyło się w czasie, doliczyłam się (teraz już nie wiem czy dokładnie), że jakieś trzy lata w nowej szkole było dobrze. W pierwszej sześć, w drugiej trzy. Później już z roku na rok tylko gorzej. Aż przyszedł moment, że nie było odwrotu. Tym razem to już nie było podanie o przeniesienie. To była decyzja o zmianie zawodu. I całe szczęście! Trzymam kciuki za powodzenie Twojego przedsięwzięcia, żeby Twoje dzieci podobnie jak moje nigdy nie musiały myśleć, że mama nie miała dla nich czasu. Pisząc to zerkam na tabliczkę, którą w ubiegłym roku dostałam na Dzień Matki od swoich córek. Na niej jest piękny tekst: „Mama to przyjaciel, z którego nigdy się nie wyrasta.” Gdybym pracowała całymi dniami i wracała do domu skonana, marne byłyby moje szanse na prawdziwą przyjaźń z własnymi dziećmi. Jak ważna była dla nas wszystkich ta decyzja, widać teraz po ładnych już kilku latach. Każdej kobiecie mającej dzieci życzę by była w stanie pogodzić życie zawodowe z rodzinnym na tyle, by z jednego i drugiego mogła czerpać ciągłą satysfakcję. By zarówno aktywność zawodowa, jak i rodzina były tymi dziedzinami życia, w których prawdziwie się spełnia.