21 listopada pisałam „O innych atutach naszych działań.” Dziś chcę zająć się kolejnym.
A więc do rzeczy … Kilka tygodni temu (dokładnie 17. listopada) na zebraniu rodziców w szkole naszej młodszej córki, trochę ni z tego ni z owego (uważam, że można było rozegrać to nieco inaczej), wychowawczyni powiedziała: „Proszę Państwa, nikt z nas nie ma czasu dla dzieci …” Przyznam, że zwyczajnie mną zatrzęsło. Mocno zacisnęłam zęby i czekałam co będzie dalej. Później na tapetę poszedł telewizor. Tu moja cierpliwość się wyczerpała i dość kategorycznie zaprotestowałam: PROSZĘ NIE UOGÓLNIAĆ. I wiesz co się stało? Naraziłam się! I to porządnie. Przez dobrych kilkanaście minut czułam się jak niegrzeczna dziewczynka z zerówki skarcona za brak kredek i ołówka. Jak mogłam?! Przecież …NIKT DZIŚ NIE MA CZASU! A jak już ma, to … spędza go przed telewizorem.
Możliwe, że w wielu, nawet w zbyt wielu przypadkach tak jest. Tyle, że nie można wrzucać wszystkich do jednego wora. W domu staramy się zwracać uwagę na to, że używanie słów: „każdy, wszyscy, zawsze i nigdy” bywa ryzykowne.
UBÓSTWO CZASOWE niewątpliwie jest domeną współczesnego człowieka ale czy na pewno tak być musi? Wiesz dlaczego przytoczone wyżej stwierdzenia tak mnie oburzyły? Ano dlatego, że dawno temu podjęliśmy (z Mężem oczywiście) decyzję, że nie chcemy żyć jak większość. A skoro nie chcemy, trzeba zrobić coś czego większość nie robi. Niełatwo było jednocześnie pracować na etacie i prowadzić działalność. Jednak kładąc się spać o czwartej nad ranem lub później, wiedziałam po co to wszystko.
Czy było ciężko? Jasne, że było! Czy niewygodnie? Oczywiście! Czy były momenty, że pojawiał się mur i nie miałam pojęcia co dalej? A jakże! Czy były chwile zwątpienia? Pewnie tak. Czy ktoś, w kogo zainwestowałam czas, pieniądze i kawał serca, okazał się niewart mojego zaangażowania? Naturalnie! Czy nie mogąc się z tym pogodzić, płakałam jak bóbr? Jeszcze jak i nie tylko raz.
Ale po latach, stwierdzam, że było warto. Nasze dzieci nie muszą się nikomu żalić, że nie widzą rodziców a w domu częstszym bywalcem niż mama i tata jest pani czy pan z telewizji (świadomie zrezygnowaliśmy z tego wynalazku przeprowadzając się dwa lata temu na wieś). W każdej chwili, w razie potrzeby mogę odebrać jedną czy drugą córkę ze szkoły i całą drogę przegadać o tym co dziś się wydarzyło a kiedy trzeba, zawieźć na zajęcia pozalekcyjne. (Ostatnio z racji ślizgawicy, dla bezpieczeństwa mam zakaz wsiadania do samochodu, a więcej obowiązków spada na moją połówkę.) Od ponad siedmiu lat nie muszę nikomu kłaniać się nisko w kwestii urlopu czy wolnego z powodu choroby dziecka i co nie mniej ważne, z czystym sumieniem i co tu ukrywać, z dumą, mogę na wywiadówce, nawet za cenę narażenia się, kiedy pomstuje się na rodziców za brak czasu dla dzieci, powiedzieć: PROSZĘ NIE UOGÓLNIAĆ.:)
PS
1. A teraz już zmykam … Właśnie Weronika wcześniej skończyła lekcje i pierwszym zwrotem, który usłyszałam było: „To co, herbatka?” Uciekam więc na herbatkę i pogaduchy o tym co ją cieszy, co nie jest powodem do radości, a co spowodowało, że warto było dziś pojawić się w szkole. Biegnę bo z salonu dobiegają odłosy wygłupów a ja też chcę w nich uczestniczyć. :)
2. Odniesienie do „każdy, wszyscy” itd. znajdziesz we wpisie z 19 października.
Buszuję od niedawna po pani stronach. Jestem pod wielkim wrażeniem. Wszystko tak dopracowane. Rewelacja!
Piszę akurat tutaj i ja nie lubię takich „uogólnień”.
Cieszę się, że ktoś mnie rozumie.
pozdrawiam serdecznie
Małgorzata